HOME | HISTORIE | DISKOGRAFIE | FOTOGALERIE | SLOVNÍK | KONTAKT  



               
AKTUALITY      VZKAZY   
NAPIŠ NÁM VZKAZ | PŘEČÍST VZKAZY

Datum: 8.03.2004 (10:58:54)
Jméno: FerdaEmail:@
Vzkaz: A tuscie zaglondali: http://www.ksiestwocieszynskie.republika.pl/
Odpověď: Ja


Datum: 8.03.2004 (09:51:39)
Jméno: FerdaEmail:@
Vzkaz: A no to sciesie podziwali (aji na dyskuse)? http://lidovky.centrum.cz/clanek.phtml?id=232790 Zdravim Ferda
Odpověď: My sóm muzykanci a jakisi dwujynzyczne napisy, polityka a taki wiecy nas nie zajimajóm. Jano


Datum: 8.03.2004 (07:39:20)
Jméno: FerdaEmail:@
Vzkaz: Tak eszcze cosi, co zech naszel w kierymsi z poslednich czisel "Glosu Ziymi Cieszynski", kaj je pisane nie yny o naszi gwarze, ale aji a Was (!) Ferda _________________ GWARA CZY ŻARGON Jest swoistym paradoksem, że szybkiemu wypieraniu gwary towarzyszy rodzaj mody na nią. To, być może, reakcja na praktyki kilku powojennych dziesięcioleci, gdy w bezceremonialny sposób usiłowano się z nią rozprawić. Niechlubną rolę odegrała w tym procederze niestety szkoła. W imię źle pojętej troski o czystość języka polskiego część nauczycieli zabraniała posługiwania się gwarą nie tylko na lekcjach, ale także na korytarzach i boiskach. Śląsk Cieszyński, na co wskazywał między innymi wybitny językoznawcą Kazimierz Nitsch, był jedynym bodaj w Polsce regionem, w którym mówili "po naszymu" nie tylko ludzie zaliczani do plebsu, lecz również inteligencja. Tak jest także obecnie, choć zasięg ludowego języka się niewątpliwie skurczył. Najlepiej trzyma się na wsi, zwłaszcza w górach, ale w miastach słychać go coraz rzadziej. Nie ma jednej Cieszyński językoznawca Robert Mrozek zwraca uwagę, że nie ma jednej cieszyńskiej gwary. Jakoż istotnie, inaczej mówią mieszkańcy na przykład Trójwsi, inaczej ludzie z okolic Bogumina na Zaolziu, a jeszcze inaczej Cieszyniacy z "Żabiego Kraju". Jadwiga Wronicz przytoczyła w "Słowniku gwarowym Śląską Cieszyńskiego" ten sam tekst zrealizowany w kilku miejscowościach, co znakomicie ilustruje fakt istnienia w i e 1 u gwar cieszyńskich. Oto fragmencik: "Muszym sie śpiychać, bo chcym jechać z tatom na Baranióm, Jeszczech tam nie był". Tak mówi ustroniak. Natomiast w sąsiedniej Wiśle mieszkaniec powie: "Musze sie śpiychać, bo chce jechać z tató na Baranió. Jeszcze żech tam nie był". Zaś w ustach koniakowianina tekst będzie miał brzmienie: "Musim sie uwijać, bo chcym jechać z tatóm na Baronióm. Jeściech tam nie był". Różnice mają charakter nie tylko t e r y t o r i a 1 n y, ale również p o k o l e n i o w y. Dominującą tendencją jest zwiększanie się udziału: słownictwa ogólnopolskiego w gwarze. Ale zmiany wkraczają także w zakres fonetyki.- W zasadzie już tylko ludzie starsi wymawiają inaczej "h" i "ch", "rz" i "ż", "ó" i "u". Niegdyś było to powszechne. Odmiennie niż w naszej części Śląska Cieszyńskiego mają się sprawy na Zaolziu. Po pierwsze, zachowanie gwary jest tam zdecydowanie lepsze, niż u nas. Po wtóre, jest ona środkiem komunikowania się mieszkańców niezależnie od ich narodowości. "Po naszymu" mówią nie tylko zaolziańscy Polacy, ale również Czesi, czy Słowacy. Płaci się jednak za to określoną cenę. Zaolziański Polak gorzej niż Polak za graniczną rzeką posługuje się polskim językiem literackim. Odczuwa w związku z tym dyskomfort na przykład wówczas, gdy wyjeżdża do Polski na studia. Z inwazją sobie nie radzi Ale to małe piwo. Znacznie groźniejsze w skutkach są rosnące wpływy języka czeskiego na cieszyńską gwarę. Proces ten jest tak szybki i ma tak szeroki zasięg, że gwara z inwazją sobie najzwyczajniej nie radzi, a w najlepszym razie radzi kiepsko. Żeby nie być gołosłownym, posłużę się przykładem. Liderem popularnej na Zaolziu grupy "Blaf" jest Tomáš Tománek. Właśnie on pisuje teksty piosenek grupy. Przed kilku laty wybrał się wraz z muzykującymi kolegami do Grecji. Po powrocie zamieścił na internetowej stronie grupy (www.blaf.cz) obszerne omówienie podróży. Napisane ze swadą, nie bez literackiego zacięcia, z poczuciem humoru. Ale język... Oto początek: "Tak Rzecko. Zmiana. Uż żech tu tego mioł dość. Muzyka szła srać. Piło se coroz wiyncej. A baby? Niewiedzioł jo beztak kieróm chcym, kromie jednej, kiero zaś niechciała mie. Także myślim, że zmiana mi prospieje. Tak żech asi uważowoł we wlaku do Pragi. Zajimawy pocit. Pełny oczekiwanio czegosi nowego. Strach z nieznóma. Przijezd do Pragi. Piyrwszi problemy w debilni uschownie. Bagel mo trzi kila nadwahe. Kreten go niezebiere, ale naznaczuje, że chce uplatek. Tak my go nakóniec hajzlowi wciśli. Dwacet korón. Normalnie jich z nas howado wynucił. Kapke cosi zjeść, wypić kawe a metrym na Můstek. Tam my naszli Živnobanke, w kierej my musieli każdy zapłacić poplatek 10 USD na wizum". * * * Czytając powyższy tekst trudno oprzeć się wrażeniu, że to nie tyle g w a r a, ile cieszyńsko-czeski żargon. Sądzę, że nawet Ci spośród Czytelników, którzy mówią "po naszymu" dobrze, nie wszystko z relacji pana Tomáša zrozumieli. Jaka zatem przyszłość czeka mowę naszych krajan zza Olzy? Czy gwary z obu części Śląska Cieszyńskiego nie będą się aby coraz bardziej od siebie oddalać? (dan)
Odpověď: Jasne, že je to žargon. A ani bych niemówił czeskocieszyński, ale jabłónkowski. Tež to nima powinne czitać a tymu žech to doł yny na internet. Piszym to tak, jak mi gymba narosła a jak rozmyślóm. Je ciynžko opiyrać se o polskóm albo czeskóm gramatyke, bo bych to musioł ganc przerobić. Je ale jasne, že tymu bedóm rozumieć nejwiyncej ludzie z naszigo regionu, a eszcze lepi ci, co majóm polski szkoły. A že tam je wielki wpływ jynzyka czeskigo, z tym už niezrobi nic ani tyn nejfundowaniejszi ligwinista. Takže, gdo niechce, niech nieczito. Tom


Datum: 6.03.2004 (18:18:29)
Jméno: Zdeněk Karlík, WEčíReK TřinecEmail:zdenekkarlik@seznam.cz
Vzkaz: Ahoj všichni koledzy z Blafu! Jen chci říct, že recenze na Pána Prstenu mi vyrazila dech a skutečně obdivuji toho, kdo ten článek šestadvacet let opatroval. Díky Zdeněk Jo, a zatímco vy se dneska budete prezentovat v pizzerii, my jsme postoupili v Hlučíně na Špagátě do finále! Tož se mějte fajn :-) Ahoj Zdeněk
Odpověď: Čus kolegové muzikanti. Gratuluji k postupu do finále! Tu recenzi mi poslal Tomáš faxem do roboty, ale přesto se mi ho podařilo na netu vyštrachat :) Hodně úspěchů ve finále!!! Jano


Datum: 3.03.2004 (12:30:10)
Jméno: Neuvedeno...Email:@
Vzkaz: A przi tym artykul Lipowskigo je fakt zajimawy, a mo w sobie moc prowdy. Tak jako teksty "Blafowych" piesniczek. Isto sie na tym zgodzymy, ni? Ferda
Odpověď: Ok Ferdo, akurat to mógło być po czynściach, bo to dość zpomaluje bieg strónek, jak to je taki dłógi... ale tekst fakt zajimawy. Jano


Datum: 3.03.2004 (12:25:40)
Jméno: Neuvedeno...Email:@
Vzkaz: Ta "litanija" nizy nie byla od J. Lipowskigo, kiery sie raczy nie smyko ze swoimi tekstami po interecie. Ona sie dostalo do mojich ronk, a jo jom Wom poslol, bo sie mi zdo ze przezycio Lipowskigo som taki jak wasze i sie jakosi odciskajom aji w waszych piesniczkach, ni? Ferda
Odpověď: Ja ja, mosz recht


Datum: 3.03.2004 (08:46:26)
Jméno: Neuvedeno...Email:@
Vzkaz: Cosi napsanego przez waszego Rdaka (z Nowsio): "Jaroslav Lipowski Po naszymu i po cudzymu, czyli moje przygody językowe Urodziłem się i wychowałem w Nawsiu koło Jabłonkowa na Zaolziu. Do szkół chodziłem czeskich. Zawsze fascynowały mnie języki obce: w szkole rosyjski, potem angielski, niemiecki, polski, węgierski... Na kursie języka polskiego w Pradze poczułem się jak Molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Otóż ja nie wiedziałem, że od dziecka mówię po polsku. Oczywiście gwarą, ale jednak. Tym wszystkim, którzy pilnie dbali, żebym się o tym nie dowiedział, oraz tym wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że w końcu się o tym dowiedziałem, poniższą garść wspomnień poświęcam. * * * (1968) Chodziłem do pierwszej klasy czeskiej szkoły podstawowej. W pierwszym półroczu pierwszej klasy nie mieliśmy jeszcze stopni wyrażonych liczbą, ale obrazkami – pieczątkami: jedynka, czyli stopień najlepszy, to była pszczółka, dwójką był zając itd. Nauczycielka Chýlková zapytała: „Co jsi to dostal? Co je to?” Przyjrzałem się zwierzątku na przybitej pieczątce, wyglądało jak króliki z naszej komórki, więc cichutko odpowiedziałem: „Królik”. „Aha, králík!“ – pokiwała głową nauczycielka. Na początku nauki nie chciała mnie peszyć. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- (1970) Nauczycielka Chýlková w klasie zapytała, kto w domu mówi po czesku. Zgłosił się (choć niepewnie) tylko jeden uczeń, Ivan. Nauczycielka z widocznym niedowierzaniem zapytała go: „Opravdu? Opravdu doma s rodiči mluvíš česky?“. Potem odwróciła się do całej klasy, liczącej około 30 uczniów i powiedziała nam: „Měli byste všichni doma mluvit česky“. (Lata 70.) Mama zasugerowała mi, że na końcu wyrazu nie powinienem mówić „-ym“ (w bierniku rzeczowników żeńskich, np. dej mi rynkym). Mów „rynke, ciotke, noge, a nie rynkym, ciotkym, nogym. Nie była jednak pewna, jakiej końcówki w rozmowach z nią mam używać. Utkwiło mi to w głowie, ponieważ ze zdaniem rodziców zawsze się liczyłem. Ojciec nauczył mnie zdania Masina jedzie po sinach do Ciesina i piści. Wtedy nie wiedziałem, czemu to zdanie jest takie ważne - teraz wiem, że to ładny przykład na zlanie twardego i miękkiego szerego samogłosek szczelinowych (dziąsłowych i środkowojęzykowych). Wśród gwar polskich istnieje tylko w gwarze jabłonkowskiej, no może jeszcze północni Kaszubi mają coś podobnego, ale to jest tam bardziej pomieszane. Kiedy „spórowałem”, „starka” powiedziała mi: „Tyś je ancykryst! Poćkej, siak jo to powjym wasi naucicielce!”. Ja na to: „Ale łuna ci nie bedzie rozumieć. Łuna vdycki mówi po ciesku” Starka: „Na cóż by mi nie rozumiała, dyć je z Nowsio”. (1982) Po wielu latach, kiedy już od lat mówiłem biegle po czesku i uczyłem się w szkole pomaturalnej w Pradze, poprosiłem kolegę Kocourka z ławki obok o „strouhátko“ (chciałem bowiem „ostrugać” ołówek). Wytrzeszczył na mnie oczy z ogromnym zdziwieniem: „Co? Jakýpak strouhátko?”. „No a jak bys tomu chtěl říkat, vždyť je to česky: strouhat tužku, ne?“ Jego zdziwienie było jeszcze większe: „Strouhat tužku? Co to je?”. Pokazałem mu gestem. „No přece ořezávátko, ořezávat tužku!“. Nie bardzo mu wierzyłem... Ale potem uwierzyłem (i zapamiętałem). (1980) W średniej szkole w Trzyńcu mieliśmy lekcje pisania na maszynie, oficjalnie zwane „podstawami administracji”. Pisałem nieźle, dziesięcioma palcami, bez patrzenia na klawiaturę (do dziś mi się to przydaje). Ale mieliśmy tam nauczycielkę (Hýblová się nazywała), której nie bardzo się podobało, jak między sobą mówimy. Powiedziała, że zakazuje nam mówić „tou hantýrkou“, bo to dlatego nam nauka nie idzie tak, jak powinna, i z tego powodu źle piszemy na maszynie. (1979) Nauczycielka biologii była rodowitą Czeszką, o czym mówiło choćby jej czeskie nazwisko, niespotykane na naszym terenie, jakoś sobie go teraz nie mogę przypomnieć. Dyktowała nam do zeszytu, padł jakiś fachowy termin – wyraz, którego dotąd nie znaliśmy. Nikt z klasy nie wiedział, jak to się pisze: miękkie czy twarde „y”. Ona to wymawiała tak, jak w Czechach, czyli obco z naszego punktu widzenia. Rośliny „bylité“ – to „y“ po „b“ wymawiała tak strasznie twardo i tylnojęzykowo, w ogóle jakoś dziwnie jej to szło. Cała klasa w śmiech! (1981) Rosyjskiego uczyłem się na Zaolziu, dość wysoki był tu poziom. W szkole pomaturalnej w Pradze mieliśmy oczywiście nadal rosyjski. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem praskiego nauczyciela języka rosyjskiego, myślałem, że sobie kpi. Mówił po rosyjsku tak źle, że to wyglądało, jakby ten język przedrzeźniał, jak w kabarecie, jakby chciał nas zabawić. Patrzę, czy się przy tym śmieje – nic, kamienna twarz, wszystko śmiertelnie poważnie. Rozglądam się po kolegach – też to biorą serio! (1979) Kiedy chodziłem do gimnazjum w Trzyńcu, na dworcu autobusowym przed odjazdem do domu do Nawsia zwróciłem uwagę na piecyk, na nim była kartka i odręczny napis wersalikami: Neodkládejte věci na plynové kamna. Przeokropnie się wtedy zdenerwowałem, zaczęło mi walić serce, zawsze byłem uczulony na poprawność języka. Plynové kamna, zamiast „plynová kamna“ – regionalizm morawski, sięgający nawet na Śląsk. (Lata 70.) Nie chodziłem do świetlicy (školní družiny), ale kiedyś mi się zdarzyło tam zostać po południu. Nie podobało mi się tam, przygnębiało mnie to, wydawało mi się, że jestem w domu dziecka. Nauczycielka sobie nie radziła z uczniami, uczniowie zachowywali się strasznie, ponieważ już było po lekcjach - taki nieoficjalny czas, chociaż nauczycielka wciąż ta sama. Jeden chłopiec walnął drugiego. „Proč jsi mu to udělal?” - zarzuca mu nauczycielka. Chłopiec, słaby uczeń zresztą, odpowiedział: „On mi tu kapku nasul”. Fonetycznie przystosował gwarowe: „On mi tu kapke nasuł”. Nie mógł to być więc znów taki zły uczeń, skoro potrafił pod względem fonetycznym przekształcić gwarowe zdanie na oczekiwane przez nauczycielkę czeskie. Wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem, jakby zrobił coś bardzo nieprzyzwoitego. Ja czułem się raczej dziwnie, nie bardzo mi było do śmiechu - tą „nieprzyzwoitością” był mój język rodzinny. Ale odruchowo natychmiast to sobie przetłumaczyłem: On mi tu trochu nasypal. (Lipiec 1980) Podczas wakacji po III klasie gimnazjum pracowałem przez dwa miesiące w Hucie Trzynieckiej. Miałem za zadanie między innymi co godzinę zmierzyć stan paliwa w komorach i przekazać telefoniczne do dyspozytorni. Przekazałem: „třicet”, „čtyřicet”. Mówiłem te liczby po czesku, chyba dlatego, że byłem do nich przyzwyczajony w szkole. Dyspozytora, który przyjmował moje zgłoszenia, najwyraźniej to zdziwiło i zdenerwowany powiedział: „Jako to mówisz! Sztyrycet, sztyrycet!!! – Tak moš mówić!” (1970) Z kuzynem Jankiem często omawialiśmy „zagadnienia filozoficzne”. Raz, gdzieś na łące zaraz obok drogi „do Zimnego” mówiliśmy sobie o jarugach i młakach i moczarach: te tematy mnie zawsze interesowały - takie tajemnicze i ekscytujące, bo można utonąć, no i różne owady nad nimi latają. Janek, kilka lat starszy ode mnie, wymądrzał się: „Moczar się nie mówi! Mówi się močál (w jego wymowie oczywiście bez długości – močal).“ Bardzo mnie to dziwiło i byłem przekonany, że Janek chce mnie nabrać. „Jaki močal? Moczar, „r“ jest na końcu, ty głupie mówisz!”. - „Ni, moczal.” Dalej byłem przekonany, że nie, przecież moja babcia zawsze mówiła „moczar” i wszyscy „moczar”, i przecież naturalnie tak jest. Ale poszedłem potem do domu i wyjąłem z kredensu Tschechische Rechtsschreibung – Pravidla českého pravopisu z roku 1941, własność mojego ojca. No i sprawdziłem, że Janek miał rację: „močal” jest lepszy niż „moczar”. (1969) Byłem chyba w drugiej klasie podstawówki. Schodziłem w dół po schodach i usłyszałem z góry, że mnie woła zastępca dyrektora. Co chce? - pomyślałem. Odwróciłem się, popatrzyłem w górę, stał koło schodów. Komín zresztą się nazywał. Już nazwisko dla mnie miał groźne, jego żona też tam uczyła i miała opinię bardzo surowej. – Otóż z powrotem do tego zastępcy dyrektora Komína. Nie usłyszałem dobrze, co powiedział. - Ale jak ja właściwie mam zapytać, skoro nie słyszałem i nie zrozumiałem – pomyślałem spłoszony. Wyrazu „prosím“ jeszcze nie znałem. Jedyne, co mi się nasuwało, to zaimek „co?“ – który jednak wydawał mi się dosyć „niski“, wulgarny. Ponieważ nie powinno się wicedyrektora szkoły lekceważyć, zapytałem jak najciszej i najłagodniej „Co?“, przybierając niepewną minę. Z ulgą jednak stwierdziłem, że wicedyrektor wołał kogoś innego. (1967) Jeszcze nie chodziłem do szkoły. Przyjechała do nas ciocia z Bílovca, która wyróżniała się tym, że mówiła po czesku. Pamiętam, że rano wstałem i miałem tylko górną część od piżamy, dolnej nie miałem, „pojscałem” się, niestety. Trochę mi było jakoś dziwnie, wstydziłem się. Ale to nie to najważniejsze. Ciocia coś do mnie mówiła, chyba mowa była o obiedzie, bo o czym z dziećmi rozmawiać, jak nie o tym, co mają albo muszą jeść. Cała rodzina planowała, co będzie na obiad i ciocia mnie zapytała: „Budeš zelí?“ – Nie wiem, co ze mną wtedy było, może za bardzo przejmowałem się tym brakiem spodni od piżamy, nic cioci nie odpowiedziałem i zrobiłem chyba dziwną i zawstydzoną minę, bo babcia powiedziała: „On nie rozumie, on nie wie, co to jest zeli”. – „Jareczku, bedzieś kapustę?” przetłumaczyła mi. (Przełom lat 60. i 70.) Przyjeżdżali też krewni z Bystrzycy. Przysłuchiwałem się im i słyszałem, że oni wymawiają „cz”, „ż”, „sz” tak inaczej, tak jakoś z polska. Patrzyłem się na nich i widziałem, że rzeczywiście, mają jakieś trochę jakby skośne czoła, grubsze łydki, ręce w nadgarstku grubsze niż my... Był to mój daleki wujek, jego syn, mój rówieśnik, ale też mówił podobnie jak ojciec, tylko że ten twardy szereg spółgłosek szczelinowych i zwartoszczelinowych mnie raził. „Ferie” zamiast „prazdniny” mówił, i to było dla mnie takie, takie jakieś dziwne. Ciocia ze Zogór, która urodziła się w Piosecznym nigdy nie powiedziała „kopaćka”, ale zawsze „motyka”. Patrzyłem na nią potem, czy ona jest właściwie zbudowana, zauważyłem dziwny kształt nóg, coś jak ci z Bystrzycy... Nie! inaczej! Oni nie mówili „motyka”, więc musiała być zbudowana inaczej niż ci z Bystrzycy, ale nie tak jak my, z Nawsia. (Druga połowa lat 60.) Mieszkaliśmy jeszcze pod lasem. Mieliśmy odbiornik radiowy, typ bardzo wówczas popularny. Lubiłem kręcić jego dwoma guzikami – te duże były najważniejsze. Prawym nie wolno było kręcić, bo bym rozstroił, a lewym też nie bardzo pozwalano, ale na to pozwalałem sobie ja sam. Robiłem głośniej i przyciszałem. Był nastawiony zazwyczaj na pierwszy program polskiego radia, dosyć głośno, grali południowy hejnał z Wieży Mariackiej. Potem coś się zmieniło. „Polocy majóm połednie ło jedynostej. Zaczeli trąbić ło jedynostej.” – mówili dorośli. Nie rozumiałem. Dowiedziałem się, że wprowadzili letni czas, podczas gdy w Czechosłowacji jeszcze jeden rok go nie było. Ojciec, jak rano wstał, mówił do babci (starki) „Morgen”. Babcia cichszym głosem odpowiadała „Gut morgen”. Innych słów niemieckich do rozmów ni wtrącali. W czasie lekcji żaden uczeń nigdy nie zwracał się w dyskusji spontanicznie do drugiego ucznia. Dlaczego? Czy dlatego, że wymagana była wiedza encyklopedyczna, uczniowie nie wyobrażali sobie „dyskusji”, czy też dlatego, że samo wyobrażenie zwrócenia się do kolegi po czesku budziło naturalny opór, było sztuczne? Po czesku prowadziło się dialog tylko z nauczycielem. (1985) Postałem długo w kolejce i zapisałem się w Pradze w szkole językowej na niemiecki. Czasem słuchałem Niemca w radiu i wiedziałem, jak powinno brzmieć niemieckie „r” w różnych pozycjach. Nauczyłem się, ale nie miałem okazji ćwiczyć. W pierwszym roku nauki mieliśmy bardzo dobrą lektorkę Czeszkę. Ceniłem ją, była sympatyczna i umiała wymówić to niemieckie „r” (mało germanistów w Czechach je wymawiało). Hana Longinová nazywała się ta lektorka. Jakoś sobie radziłem z wymową, ale bałem się, że moje wysiłki zwracają powszechną uwagę i zostaną niewłaściwie zinterpretowane. Walczyłem z tym psychicznie, w środku, np. powiedziałem dobrze po niemiecku „drei” i natychmiast rozglądałem się przerażony, czy na mnie wszyscy nie patrzą... Tak samo było z szeregiem spółgłosek miękkich ś, ć, ź.... i twardych sz, cz, ż........ Chodziłem po placu Wacława i przysłuchiwałem się polskim robotnikom, którzy po pracy mieli wolne. „Franciszek, Franciszek, Franciszek” - mówiłem w domu do siebie – „sz” – koniuszkiem języka trzeba dotknąć dziąseł tuż nad górnymi zębami, tak! To jest to! Franciszek! –Moja ciocia, która jest pielęgniarką – też tak mówi! „Czepiać się” powiedziała – pamiętam. Moja ciocia-pielęgniarka (też z Nawsia) wzięła to od swojej mamy... ona też mówiła „czysty”, wyróżniała się wśród nawsian i jabłonkowian, uważała się za osobę miejską, chyba dlatego. Każdy, kto skądś indziej przyjechał nas odwiedzić, mówił inaczej. Ciocia Marta, choć nawsianka, od połowy lat 60. mieszka w Stakčínie na wschodniej Słowacji. Kiedy przyjeżdżała, nigdy nie wiedziałem, jak mam z nią rozmawiać. Po przyjeździe nie umiała się natychmiast przestawić i mówić normalnie gwarą. Mówiła po łemkowsku, jak na wschodniej Słowacji w jej okolicy, dla mnie to był słowacki „wychodniarski”, potem wplatała coraz więcej słów i zwrotów gwarowych z Zaolzia i fleksji gwarowej - im dłużej była gościem w Jabłonkowie, tym lepiej mówiła znów gwarą, potem już dobrze, chociaż wciąż z domieszką wschodniej słowacczyzny. Zaraz kiedy przyjechała i mówiła do nas po słowacku, jakoś automatycznie odpowiadałem jej po czesku, to było naturalne. Potem, jak już zaczęła mówić gwarą, to odpowiadałem gwarą, to było też naturalne. Obecnie nawet czasem – będąc u rodziców w Nawsiu – rozmawiam z nią z hecy w telefonie po słowacku. Ale ona nie reaguje, język nie jest ważny... (1968 lub 1969) Uczyłem się wierszyka. To było w pierwszej klasie podstawówki „Jsou na potoce ráčata, jsou na potoce raci. Uhlídáme, chytí-li se ráček“. Uczyłem się z mamą - mama miała dla mnie świętą cierpliwość. Wydawało mi się, że rozumiem też drugie zdanie: „Jsou na potoce ráčata, jsou na potoce raci. Uhlí dáme – do pece.“ I śmiech – mój śmiech. Mama: „Ale Jarku, porzóndnie to mów, nie wygupiej sie, eście roz a porzóndnie – jsou... no: jsou, no: --- „ A ja: „Jsou na potoce ráčata, jsou na potoce raci. Uhlí dáme – do pece.“ – „Ale Jarku, zaś sie wygupioś a podziwej sie, cias leci. Hónym eście roz a uź dobrze to povjyc. Uhlidame, chyti-li se raciek.” Jeszcze parę razy tak mówiłem, że węgiel damy do pieca. Nie wiedziałem wtedy, co to jest „uhlídat“, nie znałem też słowa „hlídat“. Chyba nie nauczyłem się wierszyka. (A lubiłem się uczyć wierszy, bardzo. Zawsze dobrze recytowałem, otrzymywałem z recytacji najlepsze stopnie. Ale bałem się umieć za dobrze - za dobrze, „to mnie było gańba”, to dopiero graniczyło z wygłupianiem, a ja byłem za poważny i za wstydliwy.) W szkole wykpiwaliśmy wszystko co polskie. Na jednej przerwie odwróciłem się do tyłu, siedząc dalej na krześle, i rozmawiałem z koleżanką Daną. Naśmiewaliśmy się z polskości, wymyślając polskie nazwy: „Zapichnióne widły w gnoju - polski film” – powiedziała. To ona wymyślała, a ja słuchałem. Jakoś nie miałem inwencji albo wydawało mi się to niedobre. Ale bawiło mnie słuchanie tej koleżanki. Bardzo to było śmieszne. Przed gospodą „U Mrózka” zatrzymał się autokar z napisem „Wycieczka”. Bawiło mnie to, było to śmieszne, że widziałem to napisane – NAPISANE! – Przecież tylko z ust babci mogłem to usłyszeć. Babcia raczej nie pisała, A jeśli już, to nie po polsku. Ale właściwie tak, po polsku też, właściwie tylko, ale ja nigdy nie widziałem, jak pisze. Boże, skąd ja wiem, jak ona by pisała, gdyby coś miała napisać... Z tą samą koleżanką Daną kpiliśmy sobie też z czeszczyzny powszechnej (obecná čeština). Wymyślaliśmy „zkomoleniny” mojego nazwiska: ona powiedziała: „Ty zieś je Lipowskej!”, a ja dodałem: „Ni! Lejpowskej!”. Dwadzieścia lat później w „Literárních novinách” napisano o mnie jako o „Liptowskim”. Chyba mnie potraktowano jak Słowaka?!. Mieliśmy sporo lekcji gramatyki czeskiej. Ćwiczenia na pisownię „i” albo „y” były dla nas tak łatwe, że nawet uczniowie najgorsi z najgorszych w tych ćwiczeniach nie zrobili ani jednego błędu. „Být“ łatwo rozróżnili od „bít“, „lízátko“ zawsze napisali z miękkim „i” - no po prostu nauczycielka mogła wstawiać same jedynki. Ja miałem szczęście: byłem w klasie A i chyba mieliśmy mądrzejszą nauczycielkę niż tę, która uczyła w B. W klasie B nauczycielka wymagała „vyjmenovaná slova po b, f, l, m, p, s, v, z“. Czyli te słowa, w których po tych spółgłoskach pisze się w języku czeskim twarde „y”. – „Bystrý, bylina, kobyla, býk... lub sytý, syn sýr, syrový, sychravý, usychat, sytit se...“ – po co tego wymagano, nie mam pojęcia. Chyba tylko dla formalności. W czwartej klasie uczyliśmy się o imionach i nazwiskach i mieliśmy napisać w zeszycie, kto u nas w domu mieszka. Ja więc wypisałem: Pavel Lipowski, Gertruda Lipowská, Jaroslav Lipowski, Pavel Lipowski, Zuzanna Lipowská. – Nauczycielka mi imię „Zuzanna” podkreśliła i wpisała po czesku „Zuzana”. Patrzyłem potem na tę jej czerwoną poprawkę i nie mogłem uwierzyć: „Jak to? Przecież starkich sie dóma pytoł, jak się nazywo, a łuna mi powiedziała, zie Zuzanna. Zuzanna, dyć jo dobrze słysioł”. Ale nie miałem odwagi polemizować z nauczycielką Marią Sikorovą. Była „Maria” czy „Marie”? Sikorova na pewno przez „i” miękkie (miałem jej na czerwono poprawić?). W ostatniej, czwartej klasie gimnazjum, przed maturą mieliśmy zastępstwo na rosyjskim. Ona nazywała się Janhubová i strasznie jej nie lubiłem. Była taka „povýšená“, jej mąż też tam uczył i też był bardzo nieprzyjemny, taki „co un to ni ma”, nadużywający swojej pozycji profesora. – A ta Janhubová raz przyszła na zastępstwo na lekcję rosyjskiego. Uczyła biologii i jakichś ścisłych przedmiotów - w życiu bym nie pomyślał, że może aspirować do uczenia rosyjskiego. Ona przyszła i po rosyjsku do nas: „otkryjte knigi i na stranicje...” Ale nie umiała, mówiła o wiele gorzej niż my. Nie mogłem wytrzymać, pociłem się ze zdenerwowania, chciałem coś powiedzieć, ale nie miałem odwagi... Najgorsze było akcentowanie. Ona myliła akcenty! W rosyjskim myliła akcenty! To było straszne, nikomu nie życzę takich cierpień! – Marzyłem o lekcjach rosyjskiego naszej rusycystki i bohemistki, pani Helgi Urbanovej, niniejszym chylę przed nią głowę. (1983 – 1985) W wojsku czechosłowackim oficerowie mieszali czeski ze słowackim. Powstawał „język czechosłowacki”, który nie był językiem skodyfikowanym, a więc według regulaminu nie powinno się wydawać w tym języku rozkazów. Dowódcą jednostki był kapitan Srokovský. Zawsze „velel”: Riadiči – do parku!“ Żaden „riadič“ nie powinien go słuchać – myślałem sobie- żadnego rozkazu nie trzeba wykonywać, bowiem „riadiczów” nie ma. Po czesku jest řidič, po słowacku „vodič“. Srokovský może sobie wydawać dźwięki, jakie chce, słowami one nie są ... Mieliśmy apele w wojsku i przychodzili różni oficerowie, żeby nam coś przekazać, mówili do tłumu. „Nazdar soudruzi”! „Zdar soudruhu poručíku“ – odpowiadaliśmy chórem. To było w porządku. Ale był problem z czechosłowackimi żołnierzami. Kiedy wystąpił przed nas porucznik-Słowak, to powiedział: „Nazdar súdruhovia!“ No i my wtedy, według regulaminu ujednolicamy odpowiedź, i Czesi odpowiadają po słowacku: „Zdar súdruh poručík!“ Jednak Bóg wie, z jakiego powodu, czy to kpina, albo poczucie narodowe (ja jestem jednak pewny, że to pierwsze), czeska część żołnierzy czechosłowackich jeszcze dodawała końcówkę –u w wołaczu „poručík“ – Oficerom nie podobało się to, ale wyśledzić, kto dorzuca końcówkę, było nie sposób. (1982) Szukałem w Pradze jakiegoś pokoju sublokatorskiego (podnajmu). Na podstawie ogłoszeń obdzwoniłem możliwych gospodarzy. Chyba mówiłem inaczej niż prascy Czesi, bo pani w telefonie po krótkiej rozmowie zapytała: „Vy jste cizinec? (Czy pan jest obcokrajowcem?)” – Po dłuższym pobycie w Pradze jednak wydoskonaliłem się w tym języku, bo później, będąc w wojsku, używałem jego praskiej odmiany. Na pytanie jednego z żołnierzy, skąd jestem, powiedziałem że z Cieszyńskiego, tu żołnierz stanowczo zareagował na moje rzekome kłamstwo: „Nedělej si legraci” - powiedział mi – takhle bys nemluvil”. Kiedy teraz jadę na Zaolzie, mam problem. Po pierwsze: jaki należy wybrać język – czeski czy polski. Po wyborze języka jest kolejny problem: jaką wersję tego języka wybrać. Jeżeli polski, to czy literacką polszczyznę, którą na Zaolziu można stosować tylko w nielicznych sytuacjach? Druga możliwość to gwara. Jednak ponowny problem: czy w wersji jabłonkowskiej (stosując „siakanie”, czyli masina jedzie do Ciesina ), czy w wersji cieszyńskiej? Jeżeli wybiorę język czeski, to jaki? Mówić poprawną czeszczyzną to chyba dobrze, ale w wielu przypadkach nie wypada, należałoby stosować regionalną odmianę czeszczyzny, a więc z charakterystycznymi końcówkami fleksyjnymi (np. plynové kamna), czy z miejscową fonetyką (np. rozróżnianie i – y). Czy wybrać czeszczyznę powszechną (obecná čestina, np. máš krásnej auťák), narażając się, że będę posądzony o „pepikostwo” czy nazwany „Czechaczkiem”? – Jest to problem językowy, ale przede wszystkim psychiczny. Kiedy studiowałem w Katowicach, miałem kolegę z Trzyńca, Polaka Špilę, trudno mi się z nim mówiło „po jabłonkowsku”, podczas gdy on stosował polski interdialekt zaolziański, czyli gwarę cieszyńską. Jakoś mi było głupio, że mówię „po jabłonkowsku”. Podobnie kiedy rozmawiam przez telefon: inaczej mówię z człowiekiem z Pragi, inaczej z człowiekiem z Brna, inaczej z Ostrawy. (1975) Tzw. občanki, czyli „wychowania obywatelskiego” przez pewien czas uczyła nas nauczycielka „z zewnątrz”, która przeprowadziła się z Czech na Zaolzie. Na lekcji mawiała (podaję w przekładzie): „To jest przecież okropne. Gdziekolwiek idę, to wszędzie Polak. Do sklepu – Polak, idę do urzędu coś załatwiać - Polak. To jest straszne, nie do wytrzymania.” --- Słuchaliśmy, milcząc oczywiście. Po tygodniu albo dwóch, kiedy akurat się przezuwałem w szatni, zobaczyłem koleżankę z klasy Barbarę razem z mamą (może babcią). Barbara była jedyną uczennicą w naszej klasie, która była oficjalnie Polką, czyli deklarowała polską narodowość. Za parę dni przyszła do klasy nasza wychowawczyni Poloková (nomen omen!) razem z tą nauczycielką od „obczanki”, która tak straszliwie narzekała, że wszędzie tylko Polacy. Wychowawczyni usprawiedliwiała „tę od obczanki”, że ona jest z Czech, ona tu mieszka krótko i nie zna tutejszych stosunków... (1981) Pierwsze miesiące pobytu w Pradze były dla mnie językową męczarnią. Nie dlatego, żebym nie umiał po czesku. Mówiłem i rozumiałem oczywiście bardzo dobrze, ale... mówiłem za poprawnie. Posługiwałem się poprawną czeszczyzną przećwiczoną w szkołach na Zaolziu, czeską do siódmej potęgi, bardziej papieską od papieża, mógłbym uczyć w Pradze poprawności. Miałem z tym kłopot. Wiedziałem, że mówię zbyt „spisownie”, że tak nie powinienem, bo będę tam obcy. Mimo że znałem tę drugą, niepoprawną wersję, stosowaną tam zawsze i wszędzie w normalnym życiu, znałem ją pasywnie, ale wstydziłem się jej używać aktywnie. Mieszkałem wtedy w internacie dla młodzieży, miałem dobrego kolegę, który uczył się grać na fagocie – Zbyška Fialkę (teraz jest dyrektorem Hudební školy w Pradze). Powiedział mi (przekładam): „Wiesz, ja cię podziwiam. Podziwiam cię za to, że ty możesz mówić tak poprawnie...” –Starałem się mu wyjaśniać, dlaczego tak mówię, ale myślę, że on tego nie zrozumiał. Po siedmiu miesiącach pobytu w Pradze przełamałem się: zacząłem używać czeszczyzny powszechnej (obecná čeština), pamiętam jak w sklepie przy wyjściu z metra na stacji „Jiřího z Poděbrad“ w jakimś sklepiku czy barze powiedziałem: „máte nějaký rohlíky?“ Po tym wypowiedzianym „ý“ zamiast „é“ czułem się jakbym zdał egzamin. Ale nie z języka. Z asertywności! Teraz, kiedy mieszkam we Wrocławiu i do Jabłonkowa przyjeżdżam tylko jako gość, ojciec mi powiedział: „Jak zieś bywoł w Pradze, tak sie ci to nemyliło, a jak teraz bywoś we Wrocławiu, tak sie ci to myli.“ Rzeczywiście, jak przyjeżdżałem z Pragi, przestawiałem się z języka czeskiego, jego literackiej czy obecnej wersji na gwarę cieszyńską, a dokładniej jabłonkowską, którą się mówi w naszym domu. Kiedy mieszkam we Wrocławiu, przyjeżdżam do Jabłonkowa i myli mi się to, bo nie przestawiam języka, tylko nim mówię (jego jabłonkowską gwarą). Trochę też się staram naprawiać gwarę, przesyconą obecnie czechizmami słownikowymi, za które karcę rodziców. Ciągle im powtarzam: „ni mosz mówić: ty zwóniś, ja zazwónim a nie zawołóm – przeca nie zawołocie, uni sóm daleko! Dyć przeca pamjynceś, jakzieś z Pilany vdycki zwóniła ciotce z Hrozenkova!“ Rodzice patrzą na mnie z pobłażaniem – mieszkając w Polsce jestem reliktem starej epoki sprzed dwudziestu-trzydziestu lat – oni idą z postępem, do jabłonkowskich wnuczek starają się mówić językiem jak najbardziej zbliżonym do czeskiego, żeby być im bliżej. (1981) Po dwóch tygodnia pobytu w Pradze musiałem przyjechać do Jabłonkowa, żeby załatwić odroczenie zasadniczej służby wojskowej. W Boguminie przesiadłem się do pociągu osobowego i po drodze do Jabłonkowa słuchałem, jak ludzie po pociągu mówią (zresztą zawsze to robiłem). Coś okropnego, nie mogłem tego wytrzymać, bardzo bolały mnie uszy. Wydawało mi się, że są wszyscy pijani, prymitywni, niewykształceni, brudni... Biję się teraz w piersi, że ja – świeży prażak – tak wtedy o nich myślałem. (1975) W drugiej klasie gimnazjum przyszła do nas Słowaczka. Ja też przyszedłem do Trzyńca jako nowy, do drugiej klasy, wszyscy zajęli miejsca oczywiście jak najdalej od stołu nauczycielskiego i nam dwojgu nowym nie zostało nic innego, jak usiąść do jedynej wolnej ławki – zaraz przed stołem nauczycielskim, ławka dotykała stołu. Było to niebezpiecznie blisko, ale przyzwyczaiłem się i moja koleżanka Słowaczka o imieniu Beata też. Beata to było imię na tym terenie niespotykane. Beata była typową Słowaczką, wyglądała po słowacku, miała takie ruchy, robiła miny Słowaczki, miała słowackie włosy a przede wszystkim mówiła po słowacku. Mówiła ze wszystkimi po słowacku, nie znała gwary, to było niesamowite, nie chciała mówić po czesku, wyglądało, że tylko rozumie, ale nie mówi. Również na lekcjach czeskiego u prof. Helgi Urbanovej mówiła po słowacku. – Po jakimś czasie pani Urbanová zapytała (przekładam): „A może pani spróbowałaby jednak po czesku“. „Nie, ja nieviem hovoriť po česky“. „Ale zkuste to.“ – Beata była właśnie odpytywana... No i Beata rzeczywiście zaczęła mówić. Cała klasa ścichła jak makiem zasiał. Wszyscy słuchali: Beata mówi po czesku. Mówiła i nieźle jej to szło. Mówiła całkiem poprawnie, właściwie zupełnie poprawnie, tylko z bardzo słowacką wymową - bardzo, od razu można było usłyszeć. Ale było to niesamowite, miłe, przyjemne. Skończyło się odpytywanie z literatury i Beata znów przeszła na słowacki. Przy słowackim została, mówiła po słowacku na wszystkich przedmiotach, z innymi uczniami na przerwach, ale kiedy była pytana z czeskiego, to w tej oficjalnej sytuacji mówiła po czesku. A ja byłem dumny z tego, że Beata jest najbliżej mnie i że ja to wszystko rejestruję. Bo rzeczywiście najbliżej była. Siedziała przecież tuż obok mnie, ja po lewej, ona po prawej stronie. (Ona mnie wprawdzie denerwowała, była strasznie słowacka, ale cóż... W pewnym wieku wszystkie dziewczyny, także Słowaczki, okropnie nas denerwują.) W wojsku każdy mówił tak, jak mu dziób urósł (polski przekład czeskiego powiedzenia). Według mowy można było poznać, skąd mniej więcej pochodzi, albo też według tego, skąd żołnierz pochodzi, można było spodziewać się, jak prawdopodobnie będzie mówił. Bardzo mnie to interesowało. Zachodni Czesi z Pilzna mówili na tej vojně, Hanacy s tó rókó, wschodni Słowacy zarežem ťa nožíkom. To można było rozumieć. Ale Węgrzy (albo też niektórzy Słowacy) gadali po węgiersku, niektórzy umieli po słowacku bardzo słabo, nawet oficerowie nie ryzykowali i nie dawali im zbyt trudnych zadań, bo wątpili, że im to po słowacku lub po czesku wyjaśnią. Ci Madziarzy mówili tylko po węgiersku, a z kolegami niewęgierskojęzycznymi porozumiewali się po słowacku – lepszą lub gorszą słowacczyzną. Lubiłem ich, choć niektórzy byli narwani. Jednego nazywaliśmy „Nemtudom”. Był mały i czarny, Mesáros się nazywał. Niektórzy próbowali go zdenerwować po czesku lub po słowacku, on był zmuszony pieklić się po słowacku, a to mu nie szło. Wolał, żeby go ktoś denerwował po węgiersku. Jednak niewielu kolegów było w stanie zrobić mu tę przyjemność. Szedłem raz z koszar na jednej stronie miasta Benešova do drugich koszar na drugiej stronie miasta Benešova. Wszystko legalnie, byłem u dentysty, wszystko w porządku, wracałem natychmiast z powrotem. Nudziło mi się jednak i marzyłem, żeby mnie ktoś z oficerów zaczepił. I rzeczywiście – po drugiej stronie ulicy szedł, nie lubiłem go, ale to dobrze, i tak nie może mi nic zrobić. – „Kampak?” - powiedział po czesku. To był Słowak, właściwie Węgier, miał straszne czarne wąsy. – No idę z powrotem, do koszar. I gdzie byłem, pytał (nie miał o co zapytać). I dalej: kto wydał zezwolenie na moje wyjście? Ja powiedziałem, że kapitan Nagy. - „Nagy”- tak to wymówiłem, bo czułem, że jest szansa, żeby był jakiś problem, żeby się coś działo. – I działo się. Ten oficer, co mnie zatrzymał na ulicy, poczuł wyższość, nie tylko z tego powodu, że ma więcej gwiazdek na ramieniu, ale również dlatego, że jest ode mnie mądrzejszy. Powiedział: „Nať, Nať – sa to vyslovuje, to neviete, že sa to hovorí Nať?“ I podśmiewał się, widać było, że bardzo dobrze mu to zrobiło, a ja mu skrycie tego życzyłem. – I już nie poprawiałem jego wymowy, choć powinno się wymawiać „o”: Noť. Na to sobie nie pozwoliłem, bo on był kapitan, a ja nic. Nawet gdybym sobie na to pozwolił – nie chciałem mu popsuć humoru. A poza tym nie wiedziałem, z jakiej miejscowości pochodzi, może tam, gdzie się urodził, wymawia się „Nať“. A gwara jest, moim zdaniem, nietykalna! (1971-1972) W czwartej klasie z braku pomieszczeń mieliśmy lekcje w szkole na zmiany: jeden tydzień rano od 7.30, drugi tydzień po południu, od 12.30. Nauczycielki Sikorovej, która nas wtedy uczyła na I stopniu podstawówki, nie lubiłem, była minus (dzieliłem bowiem nauczycieli na „plus” – pozytywni, przyjaźni dla uczniów, co nie miało nic wspólnego z surowym lub łagodnym ocenianiem, i na „minus” – negatywni, czyli niesprawiedliwi). Nauczycielek „plus” w stosunku do nauczycielek „minus” było mniej więcej pół na pół. No i dlatego, że jej nie lubiłem, nie lubiłem też szkoły. I tak jak chleb zjadałem najpierw, a potem dopiero szynkę, tak uważałem, że złe trzeba mieć jak najszybciej za sobą, to dopołudniowe lekcje lubiłem, a popołudniowych nie. „Łodpołedniska srociska” – mruczałem pod nosem, bo tylko takim powiedzeniem mogłem się obronić. Mówiłem tak jednak tylko w domu – nigdy w szkole. (1976-1977) W dziewiątej klasie podstawówki mieliśmy bardzo dobrą nauczycielkę od czeskiego. Lubiłem ją, dlatego włożyłem do szufladki „plus”. Jej lekcje były przyjemne, przerabialiśmy „větné členy a slovní druhy“, pisaliśmy wypracowania – zazwyczaj to był jakiś użytkowy text, uczyliśmy się wierszy Nerudy itd. Lubiłem to bardzo, można powiedzieć, że się tym rozkoszowałem. Wszystko to było bardzo oficjalne, tzn. nie odstępowało się pod względem rzeczowym od zaleceń „z góry“ (zgodnie z tzw. „osnovami“), a także formalne – żeby to było wszystko w oficjalnym języku. No i pamiętam: raz przyszła ta nasza bohemistka, pani Poloková przyszła taka „kapkym rozpajedzóno”, zaraz na początku lekcji powiedziała (w przekładzie): „Weźcie sobie zeszyty i piszcie: Za Jabónkowym siedym mil, tam się łóncićka zielyni... I potem to zaczęła śpiewać i potem kazała, żebyśmy my też to śpiewali. Czułem się wtedy niepewnie, jakbym coś przeskrobał, jakby działo się coś wstydliwego... pamiętam to dziwne uczucie: wydawało mi się, że zbiłem kogoś, on teraz leży w szpitalu, zaraz przyjdzie dyrektor i rodzice tego zbitego, zaraz będę miał „poznámku v žákovské knížce“... aż mrówki biegały mi po skórze. Ale to jabłonkowskie śpiewanie zdarzyło się tylko raz na całych 9 lat nauki w podstawówce. (Lata 90.) Moja bratanica Veronika chodzi do nawsiańskiej czeskiej szkoły. Kiedyś poskarżyła się nam na niegrzecznego kolegę „Hrozně zlobí, hrozně... Dokonce na hodině říkal śliwka místo švestka” - podzieliła się z nami swoim oburzeniem. Veronika bardzo krytykuje swoich dziadków za odstępstwa od języka czeskiego. Dziadkowie starają się być grzeczni. Teraz mieszkam we Wrocławiu. Przypadkiem dowiedziałem się, że sąsiedzi na naszej ulicy mówią o mnie „nasz Pepiczek”. Absurd! Mieszkałem kiedyś w Pradze, ale naprawdę jestem z górali jabłonkowskich, o których przed laty pisał Wincenty Pol jako o rosłym i malowniczym beskidzkim ludzie. "
Odpověď: Uuuufff, tak takóm litanije nóm tu jeszsze żodyn nie napisoł:))) Możne by Twojimu artykułu wiyncej pasowało kajsi na jakisi "lingwistycznej platformie", ale dziynki za to. Powodzenia do Wrocławia! Jano


Datum: 26.02.2004 (19:42:22)
Jméno: MartinEmail:@
Vzkaz: Nazdárek. Asi si mě docela ganc špatně pochopil: “Po našymu,“ nezpívá nikdo jiný, než vy! A todle už chce trošku toho talentu, kterej vy určitě máte! Když k tomu ještě přidáte ty našlapané texty a super hudbu, tak vznikne opravdu geniální projekt jménem Blaf. :) A já už sem celej zvědavej a natěšenej až si poslechnu další vaše nové písničky. A určitě nejsem sám. Jo, myslel sem to třinecké Podlesí! Byla by tu určitě sranda! Pokud ne, nic se neděje. Určitě si ale zajdu do Smilovic. Minulej rok sem kámoše přemluvil, ať se mnou do těch Smilek zajde. Ganc ho to chytlo. Jinak hodně štěstí do dalších časů. Zatím Martin
Odpověď: To víš, že nové věci chystáme. Zrovna dnes máme zkoušku. A s tím hraním na Podlesí? Letos jsme už tam hráli na Tavrně Ranch 2x, ale pro tebe bohužel na soukromých akcích. Tak možná v těch Smilovicích. Tom


Datum: 23.02.2004 (23:09:40)
Jméno: DanEmail:@
Vzkaz: Zdarec blafáci, tož ted' tady s kamošem na koleji v praze poslúcháme vaše písně. Kámoš je z Náchoda, ale pomalu už si zvyká a začíná dokonce rozumět i textům. Držte se dál po naszymu. Čus.
Odpověď: Díky moc za šíření gorolské kultury v Čechách. Tom


Datum: 22.02.2004 (20:54:35)
Jméno: MartinEmail:ice.martin@post.cz
Vzkaz: Nazdárek muzikanti. Jakpak se hraje? :) Mám takové dva dotazy- nemáte náhodou v plánu hrát někdy v naší malé vesničce Podlesí??? A co takhle nové CD?!? Ty staré už mám tááák ohrané, že už to skoro nejde ani poslouchat. :))) Jestli né, nic se neděje, ale přece... Díky moc Váš fanda Matrin
Odpověď: Na Tvoje dotazy mám také dva dotazy. Které Podlesí mylíš? To třinecké? Tam jsme už letos hráli. Pravda je, že pouze na soukromé akci. A za druhé, co považuješ za staré cédéčka? My považujeme Tustela ještě pořád za Nové. Dík za odpověď a měj se hezky. Tom


strana | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 | 95 | 96 | 97 | 98 | 99 | 100 | 101 | 102 | 103 | 104 | 105 | 106 | 107 |




Počet přístupů: Statistiky těchto stránek